Ze znanym poetą i felietonistą Wojciechem Wenclem rozmawia Paweł Pomianek
Paweł Pomianek: Jest Pan znanym, świetnym poetą. Skąd wzięło się u Pana upodobanie do poezji? Co popchnęło Pana do tworzenia? Dlaczego taka forma wyrazu?
Wojciech Wencel: Na pewno nie było to dotknięcie czarodziejskiej różdżki. Raczej fascynacja procesem twórczym, która rozwijała się stopniowo od czasów licealnych. Jako nastolatek popełniłem, jak niemal każdy z nas, kilka wierszyków z potrzeby serca. I pewnie na nich by się skończyło, gdybym nie dostrzegł w pisaniu kontaktu z rzeczywistością duchową. Najpierw było to wątłe przeczucie, później konkretne doświadczenie, wreszcie pasja. Z biegiem lat coraz częściej czułem, że moja wyobraźnia mnie przekracza, że wprawia ją w ruch jakaś tajemnicza siła, zewnętrzna wobec mojego intelektu. I ta siła mnie przyciągała na tyle, że chciałem jej sprostać, iść za nią, dokądkolwiek mnie poprowadzi. Nie chcę powiedzieć, że moim piórem kieruje sam Bóg, ale głęboko wierzę, że to „coś” ma charakter duchowy. Kiedyś napisałem, że poezja to forma miłości i gotów jestem bronić tego zdania. W poezji jest wszystko, co najpiękniejsze w życiu: prawda, cierpliwość, łagodność, bezinteresowność, tkliwość. Gdybym nie odczuwał, że siła, której doświadczam, jest głęboko dobra moralnie, zrezygnowałbym z pisania.
Ale na Pańskie pytanie można też odpowiedzieć opisowo, wymieniając czynniki, które bezpośrednio przyczyniły się do mojego zajęcia. Myślę, że duże znaczenie miało miejsce, w którym się wychowałem i gdzie do dzisiaj mieszkam. Matarnia to stara cysterska osada na peryferiach Gdańska. Jej pejzaż jest silnie zsakralizowany: kościół, kapliczki, cmentarz… A jednocześnie jest to przestrzeń żywiołów. Burza w Matarni wydaje się naga, pierwotna, nieoswojona; podobnie noc czy upał. W środku miasta inaczej widzi się te zjawiska. U mnie właściwie nie sposób się przed nimi schronić. Człowiek samemu sobie wydaje się maleńki wobec ogromnego nieba i bogactwa natury. Niewątpliwie jest to perspektywa sprzyjająca pisaniu, zwłaszcza poezji metafizycznej.
Innym impulsem do pisania była dla mnie inspiracja lekturami. W liceum pierwszy raz spotkałem się z poezją Zbigniewa Herberta i stała się ona dla mnie objawieniem. Pomyślałem, że chciałbym pomnażać to piękno, które – jako czytelnik – znajduję w wierszach Herberta. Wcześniej fascynował mnie Krzysztof Kamil Baczyński, ale to nie było to samo. W „Raporcie z oblężonego miasta” znalazłem dobrą szkołę poetycką: dyscyplinę języka, przejrzystość myśli, ale również moralną siłę, która zawsze mnie fascynowała. Ta poezja ze swoim czytelnym systemem wartości padła na podatny grunt, bo już jako licealista nie byłem człowiekiem przesadnie skomplikowanym. Fascynowały mnie raczej jasne wybory: „albo – albo”. Nie znaczy to oczywiście, że zawsze postępowałem słusznie, ale był we mnie jakiś pierwotny sprzeciw wobec wielkich tego świata. Pamiętam, że kilka moich wierszy z tego okresu miało charakter polityczny, antykomunistyczny. Później odszedłem od tej tematyki w poezji, ale duch Herberta nadal jest mi bardzo bliski.
Na koniec wymienię najbardziej ludzki impuls twórczy: pychę. Myślę, że pragnienie „bycia poetą” towarzyszy każdemu, kto próbuje pisać. Może to być zgubne dla poety, ale może też być dionizyjską siłą, która bywa stopniowo zastępowana przez bardziej szlachetne pobudki. Sam proces pisania jest bezinteresowny, ale żeby przy nim wytrwać przez lata, potrzeba odrobiny egoizmu. Ważne, żeby wciąż zakładać mu wędzidło, ograniczać go i nie wpuszczać do pracowni. Z czasem ten prymitywny w gruncie rzeczy impuls znacznie się osłabia i pozostaje bezinteresowna poezja. Kiedy wielokrotnie doświadczy się w trakcie pisania miłości, widzi się już wyraźnie, że twórczość jest nie drogą do kariery, lecz pięknym powołaniem. Dlatego dziś przedstawiam się raczej jako rzemieślnik, który dostał coś za darmo, a nie jako ważny poeta. Staram się spokojnie robić swoje i dziękować Bogu za chwile epifanii.
- To, co zaskakuje w Pańskiej poezji, to dwie rzeczy. Przede wszystkim jej forma. Jak zaznaczyłem już w tytule swej recenzji z Ody chorej duszy, jest Pan niejako epigonem wiersza regularnego. Zachowuje Pan nie tylko rymy, ale też dba Pan bardzo o rytmikę wiersza. Większość z nich to sylabiki. Poemat „Imago mundi” składa się – podobnie jak „Pan Tadeusz” – z dwunastu pieśni pisanych trzynastozgłoskowcem. Nie ukrywam, że bardzo mnie to intryguje i sprawia dużą radość, że w dzisiejszych, zwariowanych czasach – gdy poezją nazywa się niemal wszystko, co się da – jest jeszcze ktoś, kto odwołuje się do klasycznych wzorców. Drugim zaskakującym elementem są treści Pana wierszy. Obecnie, gdy tak modna jest kontestacja tego, co święte, tego, co moralne, pan permanentnie odwołuje się do wartości chrześcijańskich. Choćby: „Oda chorej duszy” jest jakby przeżywaniem roku liturgicznego.
- Dziękuję za dobre słowo, choć sformułowanie „epigon”, czyli naśladowca, zakłada, że epoka wiersza regularnego już się skończyła, a ja wierzę, że tak nie jest. To tylko nasi poeci przestali wsłuchiwać się w muzykę duszy. Myślę, że melodyjność jest czymś wiecznym, głęboko zakorzenionym w naturze poezji; czymś, co nigdy się nie kończy. Nie jest przecież tak, że staram się odwzorować piękne rytmy sprzed wieków. Melodia przychodzi sama, podobnie jak obrazy poetyckie. I dzieje się to tu i teraz: w Polsce na początku XXI wieku. Dla mnie rytmika wiersza jest odbiciem chrześcijańskiej teodycei, refleksem Bożego ładu, który obejmuje cały świat, nadając sens także cierpieniu. Wiersz to żywy organizm, w którym rymy i rytm pulsują jak krew w żyłach. A ponieważ świat i człowiek wciąż wydają mi się doskonałymi dziełami Boga, nie potrafię zrezygnować z melodyjnej formy wiersza. Nie ma zresztą takiej potrzeby. Zarzuty, że poezja rymowana jest dziś naiwna i śmieszna, stawiają ci sami ludzie, którzy za naiwne i śmieszne uważają chrześcijaństwo i tradycyjną antropologię. Nie mam im do powiedzenia nic więcej ponad to, że się mylą.
Jak Pan widzi, staram się łączyć formę z treścią. Po prostu tak to odczuwam. Rok liturgiczny rzeczywiście przenika poszczególne tomy moich wierszy, ale dzieje się tak często poza moim zamysłem. Nie jestem poetą, który postanowił wypłynąć na katolicyzmie, o co często posądzają mnie rówieśnicy. Gdybym był agnostykiem, pisałbym pewnie zupełnie inne wiersze. Ale ponieważ próbuję żyć z Chrystusem, wiara odzywa się także w wierszach. Myślę zresztą, że wciąż jest to bardzo słaba wiara. Wiele jest we mnie jeszcze pogaństwa, obrzędowej religijności, którą noszę jak pancerz. Na szczęście Bóg powoli zmienia moje życie, uczy dystansu do siebie, otwiera mnie na świat i na innych. Bez Niego byłbym nikim, a tak czuję się szczęśliwy. Ciągle jestem grzesznikiem, ale dzięki obecności Chrystusa w moim życiu jestem bardzo szczęśliwym grzesznikiem.
- W Pańskiej poezji, ale także w wywiadach czy felietonach, które miałem okazję przeczytać, dostrzegam niezwykłą szczerość. Nie boi się Pan mówić o swoich błędach, problemach, bólach. Czy uważa Pan, że dzisiejszy świat potrzebuje takiego otwarcia? Czy może taka postawa wynika z czegoś innego?
- Myślę, że to otwarcie jest potrzebne przede wszystkim mnie samemu. Po prostu trudniej jest kłamać, kiedy swoje doświadczenia powierza się innym. Przez wiele lat żyłem w masce poety, będąc jednocześnie słabym człowiekiem i wiem, że chęć ukrycia swoich słabości prowadzi do podwójnego życia, a to zawsze kończy się źle. Nie chcę już tak żyć, nie chcę dłużej budować swojego medialnego wizerunku, bo to rozdarcie między obrazem a prawdą doprowadziło mnie kilka lat temu do głębokiej depresji. Mogę być szczęśliwy tylko jako człowiek spójny, starający się zachować jedność czynów i myśli. Dlatego dzielę się z innymi także tym, co we mnie próżne, małe, głupie.
Kiedyś pragnąłem podobać się ludziom jako ktoś doskonały: młody, piękny i wierzący. Chrystus pomógł mi w znacznym stopniu wyzbyć się tego pragnienia. Postanowiłem więc mówić prawdę o sobie, choćby reakcją na to był pusty śmiech. Paradoksalnie okazało się, że dzięki takiej postawie przybywa mi przyjaciół. Oczywiście, zdarzają się też szydercy, ale większość ludzi odbiera moje świadectwa pozytywnie, jako coś, co pomaga im żyć. I to uważam za jeden z najpiękniejszych cudów dokonanych przez Boga w moim życiu. Zwykle boimy się przyznać do błędów, bo wydaje nam się, że stracimy coś cennego. Tymczasem jeśli coś tracimy, to wyłącznie cząstkę własnego egoizmu. Okazuje się, że ludzie kochają nas nie za naszą siłę, ale za nasze słabości, bo właśnie w nich najmocniej uobecnia się nasza ludzka solidarność. W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy przecież tacy sami. Mamy ten sam świat, podobne marzenia, wzloty i upadki. Nie ma sensu udawać, że jest inaczej.
- W naszym serwisie promujemy przede wszystkim wydane przez Apostolicum „Wiersze zebrane”. Czyja była to inicjatywa, by dokonać wyboru Pańskiej poezji? Czy czyniono to w jakiejś konsultacji z Panem? Tzn. czy poezja w tomiku to najważniejsze wiersze, najbliższe sercu?
- „Wiersze zebrane” zostały wydane jako koedycja „Frondy” i Apostolicum. Książka zbiera wszystkie wiersze opublikowane przeze mnie do 2000 roku, więc są w niej zarówno teksty, z których jestem zadowolony, jak i te mniej udane. Ponieważ współredaguję „Frondę”, pomysł wydania zbioru zrodził się w redakcji kwartalnika. Po prostu wspólnie z kolegami doszliśmy do wniosku, że brakuje jednej, „kanonicznej” edycji moich wierszy. Poszczególne tomiki ukazują się i giną, a takie wydanie może stanowić dobre źródło, zwłaszcza dla studentów i doktorantów, którzy coraz częściej poświęcają uwagę mojej poezji. Cieszę się, że książka się ukazała, tym bardziej, że Apostolicum wydało ją bardzo ładnie.
- Poza poezją, słynie Pan również ze świetnych felietonów. Ja znam Pana felietony publikowane w „Ozonie”, gdzie bywał Pan nazywany „najlepszym felietonistą wśród poetów i najlepszym poetą wśród felietonistów”. Pańskie felietony cechuje niezwykła doza humoru z najwyższej półki oraz niezwykła przenikliwość w ocenianiu sytuacji. Po obejrzeniu pierwszego meczu Mistrzostw Świata z udziałem Polaków z Ekwadorem napisałem w smsie do kolegów z Tolle w kontekście felietonu o Janasie: „Czyż i Wencel między prorokami?” Jeden gol i to ze spalonego… Czy Pańska przygoda z felietonami zaczęła się właśnie w „Ozonie” czy wcześniej również Pan gdzieś publikował?
- Miło mi słyszeć te słowa, bo felietony są ostatnio moim „oczkiem w głowie”. Nie tylko pozwalają trochę się pośmiać w trakcie pisania, ale i umożliwiają nowe kontakty z ludźmi. Z listów, które dostaję, wynika, że również czytelnikom teksty te poprawiają czasami humor, a to dla mnie najważniejsze. Rolą felietonisty jest przecież nie tylko budzenie refleksji, ale też uczynienie nowego dnia lżejszym do przeżycia. Nie mówię już o tym, że wreszcie mam jakiś wentyl bezpieczeństwa jako poeta. Gdybym pisał tylko wiersze, chyba bym zwariował. A zdrowy rozsądek i lekka forma felietonów przypominają mi o mojej ludycznej naturze. Jak niemal każdy, lubię się pośmiać, także z siebie. Mam nadzieję, że trener Janas podziela moje upodobania.
Zanim zacząłem pisać dla „Ozonu”, przez kilka lat pisałem do tygodnika, a następnie miesięcznika „Nowe Państwo”. Pewnie niewiele osób mnie kojarzy, bo występowałem tam głównie pod pseudonimem „Satyr”. Ostatnio zadebiutowałem z kolei w „Gościu Niedzielnym”, gdzie moje felietony będą się ukazywać gościnnie raz w miesiącu w rubryce „Asy z rękawa”. Wprawdzie czuję się raczej waletem niż asem, ale niech i tak będzie.
- A czy możemy się spodziewać jakiegoś wydania np. „Felietony zebrane”? Zapewniam że w Tolle.pl z najwyższą przyjemnością byśmy je promowali.
- Wiosną przyszłego roku planuję wydać wybór felietonów. Tym razem będą to moje ulubione teksty, inaczej niż w przypadku wierszy. Może książka nie zachwyci estetów, ale ja na pewno ustawię ją sobie na półce obok „Wierszy zebranych”.
- Nad czym w tej chwili pracuje Wojciech Wencel? Czy możemy już w tej chwili ostrzyć sobie ząbki na coś nowego?
- Nic podobnego do poematu „Imago mundi” na razie nie chodzi mi po głowie. Pisanie felietonów i innych tekstów publicystycznych zajmuje mi ostatnio sporo czasu, więc dałem sobie trochę czasu, jeśli chodzi o poezję. Sporadycznie pisuję oczywiście jakiś wiersz, ale nie planuję wydania większej całości. Widocznie jednak wiersze mnie kochają, bo mimo wszystko uzbierało się już ich kilkanaście. Chcąc nie chcąc, za rok lub dwa opublikuję więc pewnie kolejną książeczkę poetycką. Mam już nawet tytuł: „2+2=5″. Matematycznie rzecz biorąc, wyjdę raczej na ignoranta, ale metafizycznie ten rachunek da się obronić.
- I ostatnie pytanie, które tradycyjnie zadajemy wszystkim naszym rozmówcom: Co sądzi Pan o inicjatywie, idei Tolle et lege?
- Świetny pomysł! W naszych czasach, kiedy ukazuje się masa literackiego chłamu, szansa na zakup wartościowej, dobrej książki, jest trudna do przecenienia. Na stronach księgarni Tolle et lege znalazłem wiele ciekawych tytułów, rozbudowany dział recenzji, wywiady… Podejrzewam, że spotka was ten sam los, co szkoły katolickie. Nie tylko chrześcijanie, ale i agnostycy będą korzystać z waszych usług ze względu na wysoki poziom. Czego szczerze wam życzę. A potencjalnym klientom doradzam: bierzcie i czytajcie! W końcu w tej księgarni promują moje książki !