Z dr Markiem Budajczakiem, pionierem polskiej edukacji domowej i autorem książki „Edukacja domowa” rozmawia Sylwia Pikula
Sylwia Pikula: Skąd pojawiło się u Pana zainteresowanie zagadnieniem edukacji domowej?
Marek Budajczak: Już w czasie studiów pedagogicznych zajmowałem się alternatywami edukacyjnymi, jednak początkowo tylko w wymiarze technicznym, uwzględniając istniejące ramy. O tej szczególnej, odmiennej od szkolnej ramifikacji dowiedziałem się z dzieł brytyjskiego socjologa edukacji i pedagoga Rolanda Meighana. To on zainspirował mnie do postawienia podstawowych pytań. O wdrożeniu jednak tej idei zdecydowaliśmy całą rodziną.
— Czy może więc Pan w skrócie opowiedzieć naszym Czytelnikom, na czym polega istota edukacji domowej i jak narodził się pomysł tej formy kształcenia? W jaki sposób może się odbywać?
— Edukacja domowa to taka forma spełniania powszechnego obowiązku nauki, w której odpowiedzialność za kształcenie własnych dzieci przyjmują na siebie ich rodzice. Dzieci takie uczą się zasadniczo we własnym domu, bez uczęszczania do szkół, tak publicznych, jak i niepublicznych. Współczesny renesans tej odwiecznej przecież praktyki (powszechną szkołę jako pierwsze w świecie wprowadziły Prusy dopiero w XIX wieku!) datowany jest na początek lat osiemdziesiątych minionego wieku, kiedy zaczął się organizować ruch „homeschoolingu” w USA. Edukacja domowa może się odbywać na każdy edukacyjny sposób, przy wykorzystaniu wszystkich konstruktywnych narzędzi i okazji. I tak np. możliwe jest stosowanie zasobów internetu pod warunkiem, iż nie są one z zasady „negatywne”. Rodzic zawsze ma możliwość decydowania o użyciu internetowych „filtrów”.
— Gdzie taka forma edukacji osiągnęła największą popularność? Jak to wygląda w Polsce? Wiemy, że jest ona dozwolona w Polsce już od 1991 roku, a jak na razie tylko ok. 30-40 rodzin korzysta z tej alternatywy.
— Największą popularnością domowe nauczanie cieszy się w USA, a jej wskaźniki stale tam rosną, sięgając obecnie liczby ok. 2,5 mln. dzieci edukowanych poza szkołami. W ocenach komentatorów ruch edukacji domowej jest najbardziej dynamicznym amerykańskim ruchem społecznym ostatnich dziesięcioleci. Niska liczba określająca ilość polskich rodzin korzystających z edukacji domowej jest skutkiem tak historycznych zaszłości i współczesnych warunków naszego życia, jak i „zapobiegliwości” państwowych organizatorów oświaty, marginalizujących przy pomocy represyjnych rozwiązań prawno-administracyjnych obywatelską autonomię w zakresie edukacji.
— Te wszystkie czynniki mają wpływ na rodziców, potencjalnych realizatorów edukacji domowej. Jakie Pana zdaniem są najczęstsze obawy rodziców, a jakie nadzieje z nią zawiązane?
— W świecie kultywującym mit profesjonalizmu główne obawy rodziców dotyczą ich potencjalnej niewydolności edukacyjnej. Nadzieje zaś wiązane są ze świadomością wartości indywidualizacji w kształceniu – ona właśnie daje szansę na rozwijanie talentów dziecka i wspieranie go w pokonywaniu osobistych ograniczeń. Druga rzecz to przekonanie, że świadoma formacja duchowa jest konstruktywna indywidualnie i społecznie.
— W jednym z Pańskich artykułów w internecie przeczytałam, że jest Pan też „nękany” telefonami od dyrektorów szkół w sprawie edukacji domowej. Z jakimi problemami dzwonią i jakiej pomocy szukają?
— Rzeczywiście, zdarzają się takie telefony. Nie uznałbym jednak tych raczej rzadkich sytuacji za uciążliwe „nękanie”. Bardziej za kolejny, po licznych pytaniach rodziców, przejaw braku dostatecznie spójnych i klarownych przepisów fundamentalnych oraz wykonawczych w naszym kraju.
— Od kiedy według Pana dzieci powinny być objęte obowiązkiem szkolnym, także w kontekście edukacji domowej?
— Mnie sprawa wydaje się oczywista: konsekwentnie najefektywniejszymi w świecie – co trzykrotnie już zmierzono w teście OECD PISA – są systemy oświatowe Finlandii i Korei Płd. W obu tych krajach „zerówka” jest nieobowiązkowa, a dzieci rozpoczynają naukę w 7 roku życia. Co więcej, niewielu rodziców obu tych krajów (odpowiednio: 39% i 17,5%) posyła trzy-, czteroletnie dzieci do przedszkoli. Istotna jest jakość, a nie „ilość” edukacji!
— Jaką widzi Pan przyszłość dla edukacji domowej?
— Kubuś Fatalista powiedziałby, że jak wszystko i to jest zależne od tego, „co jest napisane w górze”. Zamiast spekulowania wolę powiedzieć, jakiej przyszłości można by jej życzyć: rozumnego prawa i nieuprzedzonych „nadzorców” z ramienia oświaty. Inaczej sytuacja pozostanie dla obecnych i przyszłych rodzin nader uciążliwa. W „zdrowym” społeczeństwie edukacja domowa winna być jedną z możliwych do wyboru przez zdeterminowanych – bo wcale nie jest to łatwe zadanie – rodziców opcji oświatowych.
— Jak w takim razie ocenia pan przyszłość edukacji w szkołach publicznych?
— Albo się zmieni, albo dalej będzie, niekiedy toksycznym, niekiedy wprost destrukcyjnym pozorem.
— A czy nie jest przypadkiem tak, że homeschooling może mieć negatywny wpływ na proces socjalizacji dziecka? Niektórzy uważają przecież, że już samo wysłanie dziecka do przedszkola pomaga mu później w nawiązywaniu kontaktów z innymi ludźmi, szczególnie jeśli chodzi o jedynaków.
— Własne doświadczenie, jak i wszystkie dostępne mi wyniki badań wskazują na efekt wprost przeciwny: dzieci edukacji domowej są pozytywnie uspołecznione – dysponują rozwiniętymi kompetencjami społecznymi i w wyższym niż ich „szkolni” rówieśnicy stopniu angażują się w działania prospołeczne. Skądinąd nie są zamknięte w klatkach, a z kolegami spotykają się na podwórkach i w konstruktywnych pozaszkolnych grupach zorganizowanych (np. dla moich dzieci były to grupy: „Dzieci Maryi” i ministrantów).
— Interesujące jest to, jak zagadnienie edukacji domowej jest rozwiązane od strony formalnej – np. kto i w jaki sposób nadzoruje rodziców/opiekunów odpowiedzialnych za kształcenie dziecka?
— Obecnie zasadniczym czynnikiem nadzoru jest dyrektor obwodowej szkoły, który może nałożyć na rodziców i na dzieci dowolne warunki, ponieważ nie wypracowano w tym względzie żadnych standardów. Na szczęście dyrektorzy raczej nie dysponują rozwiniętą wyobraźnią.
— Na stronie Stowarzyszenia Edukacji Domowej pisze Pan, że „państwowy monopolista oświatowy (…) w serii kolejnych nowelizacji ustawy i rozporządzeń, ustanowił coraz większe restrykcje dla edukacyjno-domowych «rebeliantów»”. Czy mógłby Pan to rozwinąć?
— Po pierwsze rodziców ubiegających się o zezwolenie na domową edukację postrzega się jako dziwaków-pyszałków, którzy odrzucają „błogosławieństwo” państwowej oświaty. Urzędnicy oświatowi, uniesieni zawodową odpowiedzialnością, dla obrony „dobra (cudzego) dziecka” gotowi są prześladować zarówno samo to dziecko, jak i jego podejrzanych rodziców. Zresztą jak porządny urzędnik mógłby zaufać zwykłemu obywatelowi? Tym bardziej zaś tak dalece nie-zwykłemu! W tym właśnie duchu MEN, kiedy dowiedziało się, iż pojawili się pierwsi zainteresowani edukacją domową rodzice, zaczęło zabiegać o nowelizację nazbyt liberalnych przepisów z 1991 r., skutecznie doprowadzając sprawę do – restrykcyjnego – końca.
Sprawy dopełniły zmiany na poziomie ministerialnych rozporządzeń, które doprowadziły owo obywatelskie uprawnienie niemal do punktu praktycznej „martwoty”. Jednym z podstawowych problemów jest wymóg egzaminacyjny – każde dziecko musi przynajmniej raz w roku (o ile widzimisię dyrektora nie idzie dalej) zdawać egzaminy klasyfikacyjne z większości przedmiotów nauki szkolnej: pisemne i ustne. Jako że brak jakichkolwiek regulacji w tym względzie, egzaminy takie realizować można na każdy, nawet najbardziej absurdalny i sadystyczny sposób. A przecież żadne inne dziecko polskie nie zdaje takich egzaminów. Czyż to nie dyskryminacja!?
— Jest to rzeczywiście zagadnienie wymagające zastanowienia, jak więc w kontekście edukacji domowej można rozwiązać problem egzaminów?
— Jeśli już egzaminy miałyby się odbywać, to winny zostać precyzyjnie określone co do ich kształtu. A dla uchylenia redukowania edukacji domowej do niewolniczego naśladowania rocznego planu pracy szkoły – a przecież obowiązkowy jest nie on, a podstawy programowe – winny się odbywać co trzy lata zgodnie z formułą podstaw programowych, chyba, że rodzice życzą sobie, aby było inaczej.
— Od dzieci wymaga się zdawania egzaminów, a czy rodzice chcący samodzielnie edukować swoje dzieci są objęci jakimiś szczególnymi wymogami?
— Z konstytucyjnego punktu widzenia byłoby aktem dyskryminacji żądanie, aby rodzice spełniali jakieś wymogi. Co więcej, wyniki badań w tym odniesieniu wykazują jednoznacznie, iż poziom zamożności, formalnego wykształcenia rodziców czy dysponowanie przez nich uprawnieniami nauczycielskimi nie mają żadnego związku z wynikami egzaminacyjnymi ich dzieci. Jednoznacznie pozytywnymi, dodajmy.
— Jakie inne pozytywne aspekty edukacji domowej oprócz wyników osiąganych na wspomnianych przez Pana egzaminach można jeszcze wskazać?
— Walorów edukacji domowej jest wiele. Rozkładają się one w trzech grupach efektów: po pierwsze, dzieci są bezpieczne fizycznie i psychicznie, które to bezpieczeństwo jest niemożliwe do zapewnienia w szkole. Kształcenie w zakresie wiedzy i umiejętności postępuje w domu sprawnie, będąc adekwatnie „przykrojonym” do kondycji konkretnego dziecka. Rodzice szczególnie cenią sobie możność kontrolowania budowania przez ich własne dziecko konstruktywnego systemu wartości, przez rodziców podzielanego. Do tych wartości, niekiedy otwarcie postponowanych w warunkach szkoły, należą wartości rodzinne i religijne. Edukacja domowa jednoznacznie wzmacnia więzy rodzinne.
Tym, którzy uznaliby to rodzicielskie roszczenie za prowadzące bezpośrednio do „indoktrynacji”, należy powiedzieć, że każdy rodzaj spójnego przekazu edukacyjnego (niespójny generuje tylko chaos) ma charakter indoktrynacyjny. Jeśli ktokolwiek miałby mieć prawo do określania światopoglądu dziecka, to nie tylko z uwagi na konieczność wieloletniego obcowania z tym dzieckiem, są to jego rodzice. Nawet prawa międzynarodowe bez zastrzeżeń konstatują ten przywilej.
— Komu szczególnie poleca Pan swoją książkę Edukacja domowa?
— Niech ją przejrzy każdy, kogo zaintryguje – w taki czy inny sposób „tknie” – jej tytuł.
— Ostatnie moje pytanie dotyczy inicjatywy Tolle et Lege. Jak Pan ją ocenia?
— Każdemu rozwiązaniu, które promuje czytelnictwo, należy przyklasnąć. Dzisiejsi konsumenci kultury odstręczani przez jej popularnych agentów (także przez szkołę) od czytania nie mają szans ani na duchową niezależność, ani na satysfakcjonujące doświadczanie wspólnoty dopóty, dopóki nie zaczną obcować z wartościowymi książkami. Przeczytałem właśnie, iż znany kolumbijski myśliciel, N. Gomez Davila dokonał żywota we własnej bibliotece. Ot śmierć godna człowieka! Jest oczywiście kwestią otwartą, co znaczy termin: „dobra książka”. Tolle et Lege proponuje moim zdaniem wielce wartościowe lektury.
— Dziękuję serdecznie za rozmowę.
Wywiad został przeprowadzony w kwietniu 2008 roku.