Z dr Justyną Truskolaską, autorką publikacji „Wychować miłośnika książki, czyli czytelnictwo i okolice” rozmawia Sylwia Boguta.
Sylwia Boguta: W swojej publikacji pisze Pani o wychowywaniu „miłośnika książki”. Na początek zadam więc pytanie o czynione przez Panią rozróżnienie między „molem książkowym” a „miłośnikiem książki”.
Justyna Truskolaska: Mól książkowy to moim zdaniem człowiek, który żyje tylko książkami i brakuje mu szerszego uczestnictwa w życiu. Kojarzy się nam to z „zasuszonym molem książkowym”, prawda? A więc osobą, która nie wychodzi ze swojego ukochanego, domowego, nieco zakurzonego zacisza. Bardzo wygodnego zresztą. Miłośnik książek natomiast kocha książki, ale nie tylko. Chciałoby się tutaj odwołać do realizacji ideału starożytnych Greków „kalos kai agathos” (piękny i dobry) – człowiek wszechstronny, nie tylko „intelekt na chudych nóżkach”. Człowiek odważny, który czyta książki dla wiedzy i piękna, które mogą wnieść w jego życie. „Mól” uwielbia książki, ale boi się lub mu się nie chce wyjść poza nie.
– Jaką zasadniczą rolę spełnia według Pani kontakt z książką u dzieci małych, a jaką u nastolatków?
– Małe dzieci są przeważnie czytelnikami biernymi – słuchają książek, które czytają im dorośli. Dla nich więc kontakt z książka oznacza przede wszystkim możliwość bliskiego kontaktu z osobą znaczącą, np. matką, ojcem, czasami starszym rodzeństwem (co obserwuję ostatnio u siebie w domu: moja córka czyta swoje opowiadania młodszemu o 8 lat bratu – jestem zaskoczona). Przełożenie jest proste: kocham mamę – kocham książkę (skoro mama mi czyta).
Natomiast starsze dzieci – zwraca na to uwagę Joanna Papuzińska – tworzą swój odrębny świat i czytając chcą właśnie – odwrotnie niż maluchy – uciec od kontaktu, zamknąć się. Chcą być samodzielne, same dokonywać również wyborów czytelniczych. Przebywają w swoim świecie i nie lubią, jak ktoś do niego wchodzi, chyba że zaproszony.
– W swojej publikacji podkreśla Pani przede wszystkim wpływ psychiczny książki na dzieci. Czy może Pani to rozwinąć?
– O tym napisano tomy. Ten wpływ polega na stymulacji rozwoju dziecka przede wszystkim na płaszczyźnie intelektualnej. Nie sposób tu przecenić roli książek – rozwój słownictwa, umiejętności odpowiedniego do sytuacji wyrażania się, a przede wszystkim poznawanie świata – przyrodniczego, społecznego, historii itp. To jest oczywiste. Lektura może jednak również pomóc w kształtowaniu rozwoju emocjonalno-społecznego dziecka. Identyfikacja z bohaterem pozwala interioryzować jego postawy, preferowane przez niego wartości. Dziecko chce być takie, jak jego ukochany bohater. Książka pozwala też poznać odczucia innych ludzi, co rozwija empatię, ułatwia stosunki z innymi.
– W jaki sposób najlepiej wprowadzać w świat literatury dzieci najmłodsze?
– Pisałam o tym właśnie w mojej książce, opisując tam metodę „kroków czytelniczych”. Po prostu czytać dzieciom od najmłodszych lat, ale odpowiednio dobrane lektury i w odpowiednich okolicznościach i czasie. U małych dzieci w 1-2 roku życia kontakt z literaturą dziecięcą może ograniczać się do piosenek, kołysanek śpiewanych przez mamę lub tatę. Do wyliczanek i wierszyków towarzyszących z reguły zabawom „paluszkowym” (np. „idzie kominiarz po drabinie” itp) lub baraszkowaniu („jedzie sobie pan, na koniku sam” itp) oraz do kontaktu z obrazkiem komentowanym przez dorosłego i dziecko w swobodnej rozmowie. Dopiero potem przechodzimy do krótkich, odpowiednio dobranych tekstów, którym na początku towarzyszyć powinna jeszcze ilustracja bądź zabawa i ruch.
– Od kiedy rodzice powinni zaczynać uczyć dziecko czytania. Jak i kiedy to robić, by nie odbierać mu zbyt wcześnie dzieciństwa?
– Uczyć dziecko czytania, w sensie nabywania umiejętności technicznej? Od tego jest szkoła. Rodzice mają tylko nauczyć dziecko kochać książki. Sam proces czytania to sprawa drugorzędna. Jeśli dziecko chce to robić wcześniej (przed pójściem do zerówki), samo się nauczy. Jeśli prosi nas o pomoc, o informacje na temat liter – ich kształtu i dźwięku głosek – ostatecznie można mu pomóc. Ale tylko wtedy, kiedy samo się do tego garnie, chce tego. Wtedy można to traktować jak zabawę i pokazywać mu coś, co wzbudza jego ciekawość. Jeśli dziecko nie chce, nie ma potrzeby uczyć je czytania, zanim pójdzie do klasy zerowej. Tam się nauczy. Współczesne metody nauki czytania są naprawdę niezłe. Oczywiście, nasze dziecko może być tym, które ma trudności w nauce czytania, ale to jest szerszy temat, który dość szczegółowo omówiłam w książce. Za mało tu miejsca, żeby w miarę wyczerpująco go tutaj rozwinąć.
– Czy zawsze udaje się wychować „miłośnika książki”, czy są takie cechy dziecka, warunki, które utrudniają to?
– Nie prowadziłam na ten temat badań, ani nie widziałam jakichkolwiek badań, które by na to pytanie odpowiadały. Sądząc z obserwacji każde dziecko można wychować na miłośnika książki pod warunkiem, że jest to jeszcze małe dziecko i ma koło siebie osoby, które je kochają. U dzieci w wieku szkolnym może to być już nieco trudniejsze, jeśli nie ma nawyku kontaktu z literaturą, ale… podjęłabym się takiego zadania również w stosunku do dzieci starszych. Nie sądzę, żeby w dziecku istniały jakieś cechy, które to uniemożliwiają.
– Czy zapracowanemu, mało czytającemu rodzicowi uda się kiedykolwiek wychować „miłośnika książki”?
– Jeśli sam mało czyta, to wątpię. Chyba, że dziecko tym „bakcylem” czytania zarazi ktoś inny albo też samo się wychowa, to się zdarza. Natomiast rodzic zapracowany, jeśli tylko prezentuje odpowiednie wzorce (czyta sam i dziecku) ma duże szanse. Mimo zapracowania może czytać dziecku choć 10-15 minut dziennie. A jeśli będzie się zmieniał w tym z mężem czy żoną, to nie zajmie mu to niewiele czasu, a osiągnie efekty. Nie chodzi tu przecież o długość jednorazowego czytania, ale raczej o częstotliwość – najlepiej codziennie.
– Jaki wpływ mają media na nasze czytelnictwo?
– Telewizja zabiera czas, odciąga od wykonywania wielu pożytecznych czynności. Jednak dawkowana rozsądnie nie musi stanowić wielkiego zagrożenia. Natomiast – jak wynika z moich badań – komputer tylko w nielicznych przypadkach jest konkurencją dla książki (kilka procent badanych przez mnie dzieci, głównie chłopców). Jeśli dziecko pochodzi z domu o dość wysokiej kulturze pedagogicznej, jest nauczone korzystania ze wszystkich nowoczesnych mediów – książki, komputera, czasopisma, telewizji czy radia. Nie mówiąc o tym, że dziecko czy młody człowiek może korzystać z komputera właśnie do czytania. Ale należy – moim zdaniem – kontrolować korzystanie przez dzieci i młodzież z mediów.
– Czasami ciężko jest znaleźć kompromis między upodobaniami dziecka a literaturą, która niesie ze sobą jakieś wartości. Jak to zrobić?
– Kiedy czyta się małemu dziecku, w dużym stopniu wyrabia się jego gust czytelniczy. Natomiast jeżeli starsze już, a nawet nastolatek czyta coś, co nam się nie podoba, to można jedynie porozmawiać. Ich gusty mają jeszcze prawo być niedojrzałe, dopiero się kształtują. Nie sądzę, by był sens zabraniać czy narzucać – raczej dyskutować. Zresztą książka, czasopismo to również rozrywka, nie musi być strasznie mądra i pouczająca. Dziecko bawi się czytaniem – podobnie jak dorośli. To ma mu sprawiać przyjemność.
– Pisze Pani o książkach, które z powodzeniem mogą czytać zarówno dorośli, jak i dzieci, jest nią np. Kalewala. Jakie książki są jeszcze godne polecenia? Jakie są cechy takich „uniwersalnych” książek?
– Przede wszystkich – walka dobra ze złem. To zawsze „bierze” czytelników. I humor, żart. Nawet jeśli dorośli lubią nieco bardziej dojrzałą formę wyrazu, to ten wątek zawsze jest popularny. Żeby czytać z dzieckiem na tej samej płaszczyźnie, trzeba tylko dobrać formę interesującą dla dziecka i dorosłego. Myślę, że mama czy tata w kontakcie ze swoim dzieckiem muszą również stać się trochę dziećmi i dostosować do nich swój gust. Ale jednocześnie nie rezygnować z tego, co się lubi – postarać się, żeby dziecko też się trochę „podciągnęło”. Takie czytanie nie może być nudne dla żadnej ze stron. Każdy musi więc wybrać to, co lubi on i jego dziecko. Ja czytałam moim dzieciom Muminki, wiersze Brzechwy i Tuwima – kiedy miały kilka lat, Mikołajka – kiedy były trochę starsze, książki Juliusza Verne, Anię z Zielonego Wzgórza i pozostałe części tej serii, książki o Przygodach Tomka Wilmowskiego, Harrego Pottera, serię o Narnii, ale oczywiście również Sienkiewicza oraz Pana Tadeusza (słuchały i lubią!) i wiele innych. Najbardziej lubimy czytać serie, bo można „wżyć się” w przygody bohatera i zżyć się z nim.
– Jak według Pani można tłumaczyć niechęć młodzieży do lektur szkolnych? Czy ma na to wpływ domowe, czytelnicze wychowanie?
– Oczywiście, przede wszystkim jest to efekt wychowania domowego do czytelnictwa. Te dzieci, które lubią czytać sięgną również po lektury, choćby z ciekawości. Mają jednak prawo jedne lektury lubić mniej, a inne bardziej – to chyba normalne.
– Pisze Pani o tym, że literatura nie może oddalać od rzeczywistości. Książka może być rodzajem ucieczki od problemów w domu. Co jeszcze może popychać dziecko do zamknięcia się w tym „literackim świecie”?
– Myślę, że brak udanego życia poza tym światem. Głównie może brak dobrych kontaktów z rodziną i rówieśnikami. Jeśli dziecko ma satysfakcjonujące kontakty z kimkolwiek bliskim, to część czasu poświęci tym osobom… i już jest w „realu”.
– Co w takim razie rodzic może zrobić, kiedy widzi, że dziecko zamyka się w świecie literatury?
– Na początek słuchać, co ono ma do powiedzenia, np. na temat książek, które czyta, a nawet czegokolwiek. Chodzi o złapanie z nim kontaktu i orientację w jego zainteresowaniach. Potem trzeba, by wyłapać propozycje dziecka związane z życiem pozaksiążkowym. Jeśli został nawiązany kontakt, to one się pojawią. Wówczas należy podjąć te propozycje, a więc nie odciągać, zabraniać, tłumaczyć i perswadować, bo to może mieć odwrotny skutek. Ale otworzyć się i słuchać (a to znaczy dosłownie: przestać gadać, co dla nas, rodziców jest dość trudne).
– Chciałam spytać, jak wyglądała Pani przygoda z książką. Czy od dzieciństwa była Pani „molem książkowym” czy te zainteresowania się stopniowo rozwijały i co miało na to wpływ?
– Moja mama mi czytała, a jej czytała jej mama i tata, a teraz ja czytam moim dzieciom. Czasami byłam molem książkowym, ale wtedy mama brała mnie na sanki i jakoś z tego „wychodziłam”. Zresztą miałam masę koleżanek, życie towarzyskie… więc nie mogłam się zamknąć w książkach. No i najbardziej w czytaniu przeszkadzały mi studia (śmiech). Wtedy naprawdę nie miałam czasu. Jednak zadatki na „mola” mam, bo zawsze muszę się pilnować i pamiętać czy nie czytam za dużo. Ale od dzieciństwa uczulano mnie na to: „Czytasz sobie, a czy pomogłaś cioci…” – nigdy nie było spokoju. No ale tak to jest w życiu, kiedy jest spokój, to jest nudno. Coś takiego napisał kiedyś lord Baden-Powell.
– Ostatnie pytanie będzie dotyczyło Tolle et lege. Co Pani sądzi o naszej inicjatywie?
– Jestem miło zaskoczona osobistym kontaktem Państwa z klientem – to jest sympatyczne. No i bardzo podobają mi się zakładki. A serio… Przeglądając książki, które Państwo oferujecie, wydaje się, że rzeczywiście są one specjalnie dobrane i przebrane, a więc i godne polecenia. Już zaczęłam to sprawdzać osobiście i mam nadzieję znaleźć w Tolle et lege sporo ciekawych lektur. Jedną nawet kupiłam mamie na Dzień Matki. Druga – psychologia, Cialdini – jest wspólną lekturą moją i córki. Muszę jednak poszukać jeszcze czegoś dla męża i synów.
Sam pomysł wywiadów też jest ciekawy. Bez tego nie wiedziałabym nawet, że objęliście swoim patronatem moją książkę. Prawdopodobnie z innymi autorami może być tak samo. Poprzez wywiady zyskuje się osobisty kontakt z Tolle et lege. Zyskujecie Państwo w ten sposób zainteresowanie nowych osób, ponieważ przybliżacie autorów do Czytelników i do samego Tolle.
– Bardzo dziękuję za rozmowę.
Wywiad został przeprowadzony w marcu 2008 roku.